środa, 4 kwietnia 2012

A tak mnie wzięło ;p

Jednym z największych problemów, jakie ma człowiek, który na jakiś czas zarzucił piórem... znaczy, pióro/klawiaturę, jest to, o czym w zasadzie napisać po tak długiej przerwie. Niby cały czas się tam planuje, układa w głowie, a koniec końców guzik z tego wychodzi. Nowy blog Pamu mnie natchnął do skrobnięcia paru słów (może raz będzie krótko przynajmniej ^^") - tak na marginesie, właśnie na wp przeczytałam "uszkodzony" zamiast "urodzony" - ot, tyle, że właśnie, jak z fejsbuka wiadomo, jestem w Tokio. Z tą chwilą wprowadzam politykę odsyłania do oglądania zdjęć na fejsbuku właśnie, bo nie sądzę, żeby to-to czytał ktokolwiek spoza moich znajomych, zarejestrowanych tamże ;p A nie potrafię tu wstawiać zdjęć masowo, każde nie dość, że zajmuje mnóstwo czasu, to jeszcze nie usadza się tam, gdzie powinno.
Może też powinnam zacząć tworzyć coś po angielsku... ostatnimi czasy sadzę tak przerażające błędy, że powoli tracę nadzieję na rychłą poprawę. You was i takie tam. Strach się bać. Gotta practice ._.
Zdjęcia zostaną zaktualizowane w odpowiednim czasie, tj. jak ruszę siedzenie i przyniosę kabel do aparatu (w tym laptopie nie działa czytnik kart, grrr!), a póki co, pobieżny (pfff, jassssne) opis ostatnich wydarzeń, na wypadek, gdyby komuś się bardzo nudziło.
Po festiwalu penisa udałam się do Tokio właściwego, dokładniej na stację Minamisenjū (jak widać - albo jeszcze nie, ale będzie - na zdjęciu z fb, w Kantō zaznacza się przedłużenia w nazwach ulic, stacji itp., co jest o tyle istotne, że w Kansai nie ma tego zwyczaju i potem wychodzą takie dziwadła, jak Chushojima, gdzie nie bardzo wiadomo, co jest czym, ale gadki japonistologiczne na bok). Znajduje się owa stacja w dzielnicy Asakusa, podobnie, jak mój hostel, gdzie miałam spędzić trzy noce w oczekiwaniu na Olę, która mnie w zasadzie do Tokio wyciągnęła. Niestety, północna część Asakusy nie jest bynajmniej najpiękniejszym miejscem w tym mieście. Syf tu straszny, nawet śmieci się nie segreguje (!), a drogę prowadzącą do shōtengai'u - zadaszonej ulicy z samymi sklepami i knajpami - zamieszkuje chyba jakaś organizacja bezdomnych, tyle ich tam było. Koło budki policyjnej, tak na marginesie.
A, tak w ogóle to jest Chūshojima ;p Środkowy napis na wyspie.
Pozwiedzałam tudzież przelotem udało mi się zobaczyć kilka ważnych miejsc - Shibuyę, Akihabarę, Ueno, Ebisu - z których trzy pierwsze powalają tłokiem bardziej, niż tokijskie metro (wczoraj po raz pierwszy pan "stacjowy" upchnął pasażerów w moim wagonie, w Kioto zawsze było tyle miejsca, żeby jednak móc wejść samemu...). Shibuya jest niewiarygodnie... neonowa i zapchana ludzką mieszanką narodowościowo-stylową. Przejście dla pieszych koło stacji wygląda jak sala tuż przed koncertem rockowym. W Ueno jest trochę lepiej, szczególnie wieczorem, kiedy się wyludni, podczas gdy w Shibuyi tendencja jest raczej odwrotna. Ładnie, nie powiem. Ale gdybym miała gdzieś mieszkać, to tylko w Ebisu (no, i w południowej Asakusie, jak się zaraz okaże), które bardzo przypomina mi Kioto - głównie dlatego, że wszędzie jest pod górę, nieraz ostro (no, albo z górki, zależy, z której strony spojrzeć ^^). Sporo tam roślin, nastrojowych - i wielonarodowych! - knajp, tłum stosunkowo rzadki, budynki w przeróżnych stylach... No, a resztę powiedzą za mnie zdjęcia na fejsbuku, bo tu rodzi się już epopeja.
Dziś przeniosłam się do południowej Asakusy, po drodze do której już widać było oznaki tej lepszej cywilizacji - czyściej, jakoś jaśniej, mimo że budynki coraz wyższe, Sky Tree coraz lepiej się prezentuje (miałam na to widok też z poprzedniego hostelu, ale... nie wiedziałam, że to TO O_O dopóki nie zobaczyłam miniaturki w Yodobashi Camera; niezbyt imponujące, szczerze powiedziawszy). Przy rzece Sumidzie (bo czy to nie błąd, powiedzieć "rzeka Sumidagawa"?) chwilę pobłądziłam, bo pojęcie "idź prosto" nigdy nie jest do końca jednoznaczne w topografii tego kraju, przeszłam przez most i... ale naprawdę, uderzył mnie aż zapach chińskiego jedzenia. No tak, hostel nazywa się Khaosan, w jakiejż to okolicy mógłby się znajdować ;D Nie jest to chińska dzielnica z prawdziwego zdarzenia, ale na tej ulicy akurat ta kultura dominuje, co widać po moście prowadzącym do... No, właśnie, cóżem ja zobaczyła (btw, pojęcia nie mam, o co chodzi z tym kotem, który coś obaczył, ktoś mnie oświeci może perhaps..?^^). Ci, którzy przeczytali książkę Joanny Bator będą wiedzieli, co mnie tak rozbawiło, a reszta niech przeczyta, bo warto, no albo/i przejdzie do fb za jakiś czas. Otóż mym oczom ukazała się złota kupa, zabawny budynek, którego szczyt wieńczy... hm, twór przypominający stolec Midasa; zasłyszałam od przechodzącej, rozchichotanej pary Japonek, że mówią o tym unchi biru (budynek-kupa), jakże trafne, ale brakuje w tej nazwie owego specyficznego koloru, może jest jakaś inna, której nie pamiętam z książki.
Rany. Boskie. *patrzy, co za pokrótki opis stworzyła*
Yy. No, to see you on facebook, I guess ._. Pics coming soon! .^o^/